Wysoki, kamienny mur rozpada się nagle przy skwierczeniu ocierających się o siebie głazów, lecących na boki, na trawnik, osuwających się po ciemnoszarym pancerzu czołgu. Resztki drewnianej bramy wylatują z trzaskiem w powietrze, rozbite przez wynurzającą się zza zgliszczy lufę i opasłą, kanciastą wieżę pojazdu. Ciężkie, przerdzewiałe gąsienice wtaczają się z impetem przez powstały zwał kamieni, niosąc na grzbiecie metalowe, pancerne monstrum.
Czołg wjechał na skromne podwórze, otulone z jednej strony niską zagrodą i białym domostwem, z drugiej niewielkim sadem otwartym od północy na opromienione słońcem pole.
Huk przegonił bawiące się nieopodal dzieci, podwinął ogon uciekającemu między jabłonkami psu i sprawił, że siedzące przy stole małżeństwo wstało i zamarło w bezruchu.
Kurz i pył osiadł na dębowym stoliku i rozłożonych na nim talerzach pełnych pokrojonego ciasta. Wystawały z niego teraz drzazgi z krzeseł i strąconej ku ziemi jabłonki, która to znikła moment temu pod gąsienicami czołgu.
Mieszkańcy domu, nie licząc schowanego w jamie psa i dzieci wystawiających głowy zza snopka siana, nadal stali, zamrożeni, wpatrzeni szeroko otwartymi oczyma w zagładę przed nimi.
W tym momencie wieża czołgu obróciła się powoli, świszcząc złowrogo i czterometrowa lufa potwornego kalibru zatrzymała swój obrót na wprost zaparkowanego na polu czerwonego traktora.
Rozległ się kolejny huk, który zdmuchnął zaciekawione uśmiechy z twarzy dzieci, resztki zastawy ze stołu i liście z pobliskich jabłonek.
Wiatr zmagał się chwilę z dymem buchającym z lufy czołgu, w końcu rozwiał go całkiem i odsłonił stojący w ogniu wrak traktora.
Wtem otworzyła się klapa czołgu. Wyłonił się z niej młody mężczyzna w skórzanej czapce, z bujnym, ciemnym wąsem na ziemistej twarzy.
Wydawał się nieco zażenowany.
– Chwała Imperatorowi, i tak dalej – zaczął i rozejrzał się wokół. – To Zimnica, prawda?
Właściciel domu przełknął z trudem ślinę, prawie się nią dławiąc.
– Nie – odpowiedział cicho.
– Nie? Zimnica, numer 36?
– Nie, proszę pana.
Czołgista westchnął i jeszcze raz spojrzał na połamane krzesła, na zgliszcza muru, na dzieci, na psa, na strzaskane jabłonki i płonący traktor.
– No to przepraszam.
Siergiej Madera zebrał z trudem ślinę i splunął na ziemię.
Patrzył chwilę na mrówki okrążające jego spienione plwociny wśród ciemnych grudek widmolandzkiego czarnoziemu, a potem podniósł wzrok i już z nieco mniejszym zainteresowaniem przeciągnął nim po okolicznych połaciach rzepaku. Jego jaskrawa, żółta zasłona opadła na leniwe wzgórza wokół, ciągnąc się aż po drżące od gorąca powietrze na odległym horyzoncie.
A tam, w oddali, kłębił się dym.
Jego czarne jak smoła, tłuste obłoki niosły się wysoko przez niebieskie, wiosenne niebo, sunąc coraz wyżej i wyżej ku nielicznym chmurom. Cokolwiek płonęło poza zasięgiem wzroku, musiało być pożerane niezwykle intensywnie by nakarmić tak szeroki, złowrogi pióropusz zniszczenia.
Żołnierz kaszlnął, gdy jego płuca zaciągnęły gryzący, słodki swąd spalenizny.
– Smok? – zapytał cicho sam siebie.
Zmrużył brwi, odwrócił się i zbiegł w dół rzepakowego wzniesienia, ku skrytemu w cieniu czereśni pojazdowi opancerzonemu.
Na szerokiej, ciemnozielonej płycie dachowej maszyny leżał jeden z jegrów. Ręce podłożył sobie pod głowę, nogi oparł o wystający z pancerza właz, a oczy zakrył wojskową czapką polową. Obok niego leżała niebieska manierka.
Siergiej złapał za jego nogawkę i potrząsnął nią lekko.
– Torpeda? – szepnął.
– No?
– Ogień na horyzoncie.
– I dobrze. Niech nas pochłonie.
Madera mruknął coś tylko i skierował się w kierunku pobliskiej czereśni.
Pod jej rozkwieconą, śnieżnobiałą koroną stał oparty o drabinę Kurt Fels, wyciągając zakrzywionym nożem ziemię spod paznokci. Światła i cienie tańczyły na jego masywnej, poszarpanej licznymi bliznami twarzy.
– Nie zastanawiałeś się dlaczego u nas drzewa kwitną i owocują naraz? – zapytał nerwowo Siergiej. – Pewnie nie… – dodał, gdy odpowiedziała mu cisza.
Podszedł kilka kroków bliżej i zadarł głowę w górę.
U szczytu drabiny zobaczył Gustawa Kresa zbierającego czereśnie do worka, który zawiązał niedbale z ciemnoszarej kurtki od swojego munduru.
Madera zbierał się chwilę w sobie nim ułożył w głowie odpowiednie słowa.
– Byłem na wzgórzu. Na horyzoncie dym jak smoła, aż po chmury. Panowie, myślę, że to jakiś smok albo inna zaraza…
– Znowu piłeś benzynę? – zapytał z góry Kres. – Przyznaj się.
– Nie piłem.
Na te słowa Gustaw wypuścił z palców czereśnię.
Odbiła się od szczebla drabiny i znikła w wysokiej trawie.
– I tyle by było z wąchania kwiatów od góry. Zaraz będziemy je wąchać od spodu – westchnął.
– Oto mój kolega, poeta!
– Cicho tam, szczawiu – burknął Gustaw patrząc w dół drabiny. – Budźcie lepiej Torpedę, zapalamy silnik i jedziemy marnować powietrze i cesarską ropę gdzie indziej… Poza tym skąd tutaj, do ciężkiej cholery, smok? Tak daleko na południu… Nie wiem co go tu ściągnęło, jakie widmolandzkie drogi życiowe…
Oczy milczącego dotychczas Kurta rozbłysły na te słowa:
– Widmolandzkie drogi życiowe? W mojej ocenie nasze życie w jegerbatalionie przypomina bardziej ogromne rondo, na którym kręcimy się bez trzymanki w rozpędzonych czołgach, a siła odśrodkowa rozlewa kawę z kubków po twarzach pasażerów.
– Dobra, dobra.
Pocisk drasnął jej ramię.
Vivienne zacisnęła zęby i opadła gwałtownie drugim bokiem na ścianę korytarza. Dało jej to wystarczające podparcie by oddać przed siebie na ślepo trzy strzały.
Gdzieś w półmroku przed nią zwalił się na posadzkę martwy cień.
Drugi akolita wyskoczył zza winkla z nożem w ręku. Kaptur czarnej szaty mnicha miał odrzucony na plecy. Odsłaniał bladą twarz ziejącą śliną i szaleństwem. Choć jego oczy były puste, ślepe, zalane atramentem narkotyku, błyskawicznie zwrócił się ku rannej agentce Dozoru, tłukąc buciorami o posadzkę i wrzeszcząc nieskładnie, zupełnie jakby prowadziła go tylko woń jej krwi.
Nie zdążył nawet podnieść ostrza w górę.
Rozległ się głuchy łomot kolejnego wystrzału.
Trafiła go w szyję. Wąski strumień krwi bryzgnął na ścianę, akolita zachwiał się w biegu, prawie upadł, lecz zatrzymała go dopiero druga kula roztrzaskująca mu skroń w rozbłysku światła. W powietrzu rozprysła się czerwona smuga przemieszana z kawałkami czaszki, a on sam huknął o spróchniałe deski jak pacynka, którą ktoś odciął od linek.
Vivienne wyrzuciła z siebie długie westchnienie ulgi i spojrzała na rękaw swojej brunatnej kurtki. Szybko ciemniał od krwi.
Zdjęła z siebie okrycie, odsłaniając oliwkową cerę wychowanej w słońcu cesarskiej Stolicy, a następnie ciasno opatrzyła ranę, cały czas mierząc bronią w pustkę korytarza. Pomogła sobie zębami, używając wąskiego kłębka bandaża schowanego przy pasie.
Chwyciła pistolet oburącz i powoli ruszyła przed siebie, oddychając płytko przez półotwarte usta, czując pot perlący się na jej smukłej twarzy, ściekający wzdłuż ostrych linii opalonych policzków. Okalał jej oczy słonymi smugami.
Zakrwawioną kurtkę zostawiła za sobą, co w każdym innym przypadku byłoby śmiercionośnym błędem, lecz nie miało to już znaczenia. Umazane arteriami ściany dowodziły tego, że wyznawcy kultu dawno zdążyli już wpaść w szał, a gra zamieniła się z łowów w rozganianie rozwścieczonego roju fanatyków.
Jej uwagę zwróciły półotwarte drzwi przed klatką schodową.
Otworzyła je powoli nogą i stanęła w progu.
W niewielkiej sali zalanej ciepłym światłem wieczoru, przy dębowym stole, siedział rosły mężczyzna w ciemnoszarym mundurze karnej Kompanii Śmierci.
Pomarańczowe refleksy słońca prześwitywały pomiędzy wzdętymi wiatrem firankami zawieszonymi przy wysokich, katedralnych oknach, tańcząc na zamyślonym obliczu żołnierza.
Jego kwadratowa twarz, usiana rojem niewielkich blizn, jak po śrucie, poruszała się miarowo, przeżuwając kawałek posiłku. Masywna dłoń bez palca serdecznego wodziła widelcem po srebrnym talerzu i wybierała z niego kawałki mięsa.
Przy bogato zastawionym stole siedziały jeszcze cztery osoby, lecz poza milczącym skazańcem nikt nie częstował się wczesną kolacją. Dwie panie w długich alabastrowych sukniach leżały z głowami w talerzach, młodzieniec o rudych włosach spoczął z głową zwisającą mu na pierś, a kolejny mężczyzna zastygł z ręką zaciśniętą na własnej szyi.
Przez pomieszczenie niosło się tylko stukanie widelca i ciche pomlaskiwanie.
Muszka i szczerbinka rewolweru spotkały się na twarzy żołnierza.
– Daj mi jeden powód żebym cię nie rozwaliła – powiedziała Vivienne.
Mężczyzna spojrzał niechętnie na lufę broni, ocenił jej długość i chyba nabrał nieco respektu, gdyż odłożył widelec, odchylił się w krześle i powiódł lubieżnym spojrzeniem od pełnych ud dziewczyny, jej brzucha, aż po piersi i opaloną twarz.
– Jedzenie jest przepyszne, a jak mnie rozwalisz, ubrudzę mózgiem sałatkę.
Zatrzymał wzrok na jej bandażu i przejechał językiem po zębach jak zły wilk z baśni.
– Krwawisz – stwierdził głębokim głosem. – Co taka powabna agentka Dozoru robi tak daleko od Stolicy?
– Co widmolandzki trep robi tak daleko od butelki wódki? – odgryzła się.
– Mam wino – żachnął się i spojrzał na jej rękę. – Kto to?
Mimowolnie zerknęła na swój kruczy tatuaż przedstawiający dwie nagie kobiety splecione w miłosnym uścisku. Ich ciała były obsypane zordańskimi runami, zapisane niewypowiedzianym, czarnoksięskim urokiem.
– Lithdrae i Eludir.
– Zordańskie boginie w ludzkiej postaci? I nie boisz się podciągać rękawów w tramwaju? – zapytał i pokiwał z uznaniem głowa. – A myślałem, że wy tam w stolicy wiecie tylko jak umierać.
– Zaraz możesz mi zademonstrować widmolandzką wersję umierania – parsknęła. – Co się stało z tymi ludźmi? To twoja sprawka?
– Chwyciła ich za gardła ponura proza Widmolandu.
– Daruj sobie te szczeniackie odzywki. Jesteś tak zabawny jak nadgryzione trupy wiszące u bram Strzaskanej Korony, tylko polotu masz mniej.
Żołnierz wybuchł na te słowa gromkim śmiechem.
Zadudniło.
Pocisk brzdęknął o srebrny pucharek z winem, posyłając go w kierunku ściany, i rykoszetował ze świstem, rozlewając szkarłat po całym stole.
Jasne krople trunku spływały po bruzdach na twarzy mężczyzny, po jego zamkniętych powiekach, zaciśniętych ustach i opryskanym mundurze. Ręce automatycznie wyrzucił do góry i trzymał je tak, jakby czekał na kolejny strzał.
– Mów – warknęła.
– Spóźniłaś się o godzinę. Gdy wdrapałem się tu przez okno, oni już nie żyli. Musieli wiedzieć, że akolici Czarnego Sierpa otoczyli ich dom, że nie ma dla nich ratunku. Zrobili więc to, co arystokraci robią najlepiej… – otworzył jedno oko. – Napchali ryje smoczym mięsem, dosypali trucizny do kielichów i zdechli. Ten młody jeszcze się trząsł, gdy tu wszedłem. Mogłem go uratować, ale wolałem zjeść w spokoju.
Vivienne opuściła w obrzydzeniu kąciki ust i wskazała mu głową okno.
– Idziesz ze mną. Pokażesz mi drogę do Samotni.
– No nie wiem, to chyba nie najlepszy pomysł – powiedział powoli.
– A przestrzelił ci ktoś kiedyś dłoń?
– Nie było jeszcze takiego odważnego.
Ciało było cięższe od sumienia kata.
Gdy złożyli je wreszcie w dziurze pod wbitą w ziemie łopatą, zajęło im dłuższą chwilę nim odzyskali oddech, dysząc chrapliwie w cieniu korony sinej olchy chylącej się ku nim jak szubienica.
Wokół rozpościerały się zgniłe połacie Żelaznych Bagien, martwych trzęsawisk przetkanych niską wstęgą mgły, która owijała ciasno wystające z wody kikuty drzew i krzaków.
Gdzieniegdzie można było również dostrzec przeżarte rdzą sylwetki pojazdów na wpół pożartych przez żarłoczny, gęsty muł.
– Mogliśmy mu kazać go wykopać, jak na starych filmach… – stwierdził Douglass.
– Przecież miał połamane ręce – odburknął Forrest.
– No tak – wysapał. – Trzeba go będzie zasypać wapnem, bo go trupojady wywęszą.
Douglass odetchnął wreszcie, odszedł kilka kroków od szpadla, pochylił się nad czarnym foliowym workiem pod nimi i rozpiął rozporek.
– Co ty wyprawiasz?
– Piwo ciśnie, a jemu i tak wszystko jedno…
– Ale mnie nie!
Wtem rozległ się za nimi urwany pisk, prawie skrzek.
Odwrócili się synchronicznie jak tańczące figury z mechanicznych zegarów zdobiących przepastne ratusze cesarskiego Inspektoratu: Douglass z karabinem opartym niezręcznie o biodro, Forrest z pękniętym nożem w wielkiej łapie i równie spękanym garniturem wyszczerzonych zębów.
Stał nie dalej jak trzydzieści metrów od nich.
Nadgryziony grzyb wystawał mu z ust; może go właśnie jadł, a może mu wyrósł.
Puste spojrzenie otwartych źrenic o barwie mleka z krwią, choć pozornie bez wyrazu, zdawało się mieć zaklęte w sobie przerażenie. Zastygł na chwilę w bezruchu w tej swojej porwanej kamizelce i drelichowych spodniach, a potem najwyraźniej porzucił nadzieję i rzucił się do ucieczki.
Forrest splunął na ziemię.
– Zbierał grzyby… jebany… – wyrzucił z niedowierzaniem. – No łap go!
– Po co? Trupojady nie kapują.
– Prędzej czy później wszyscy kapują, Douglass. Zwłaszcza trupojady.
Po tych słowach wyrwał mu karabin i przesadził wykop długim susem kulawej gazeli, pędząc przed siebie chwiejnymi krokami, grzęznąc w błocie zatęchłego trzęsawiska i przeklinając nieco za duże buciory, które przymierzał przed chwilą, gdy jeszcze były ciepłe.
– Gdyby to mnie mordowali, to nikt by tu nie przylazł, kurwa nikt! – ryczał oddalając się.
Douglass westchnął, wsłuchał się chwilę w chlupot butów Forresta, w metaliczny klekot zaciętego magazynka karabinu, z którym walczył, w dzikie zawodzenie przegniłego turysty wspinającego się po wraku czołgu i rzucającego grzybami w goniącego go oprawcę.
Spuścił wzrok na foliowy worek i sięgnął do rozporka.
– Słyszałeś już o awanturze w Widmolandzie?
– Moim zdaniem…
Straszliwy huk zagłuszył nawet stukot jadącego za oknem tramwaju.
Odłamki szkła i drewnianej framugi dmuchnęły w twarze siedzących przy stole mężczyzn, wyrzucone falą uderzeniową, która zmiotła ze stołu naczynia, a rozmawiających posłała na posadzkę. Leżeli tak chwilę bez ruchu, owiani dymem, dysząc ciężko wśród zbitej porcelany i powywracanych mebli.
Pierwszy oczy otworzył inspektor Claes.
– Janssen, żyjesz? – sapnął.
– Żyję.
– Po co?
Zaśmiali się obaj i znów umilkli.
Po chwili usłyszeli zbliżające się wycie syren odbijające się echem wśród kamienic.
Claes wstał z jękiem, łapiąc się za plecy łupiące tępym bólem. Bezwiednie próbował przetkać uszy, w których wciąż zalegał pisk po wybuchu, i wodził wzrokiem po zrujnowanej kawiarni. Nie potrafił poskładać w całość obrazów dwojących mu się w oczach, znaleźć choćby jednej niezbitej butelki na barze, jednej ściany niewybrudzonej sadzą, jednego przytomnego gościa.
Przed wyjściem na ulicę zerknął jeszcze na towarzysza.
– Nie podnoś się. Sprawdzę co się tam dzieje.
Na zewnątrz unosiła się szara kurzawa przysłaniająca słońce. Poruszały się w niej zgięte cienie ludzi. Niektórzy mieli twarze i ręce zalane krwią, inni szli chwiejnie w losowych kierunkach, patrzyli w pustkę. Wiele osób siedziało na krawężniku, drżąc i łkając, prowadząc przytłumione rozmowy przeplatane krzykami i jękami niosącymi się gdzieś zza ściany pyłu rozmazującej ulicę.
Wbiegł w nią właśnie oddział miejskiej żandarmerii, niosąc ze sobą nosze i zielone torby, które wryły się w pamięć inspektora Claesa bardziej niż wszechobecny swąd spalenizny.
Ruszył za żołnierzami w głąb skrzyżowania, powłócząc nogami, z piskiem w uszach, piaskiem w gardle.
Szybko zobaczył płomienie i wijący się nad nimi czarny pióropusz dymu otulający przewrócony tramwaj.
Potem dostrzegł ciała. I jeszcze więcej ciał.
Leżały wszędzie gdzie gryząca zawierucha pozwoliła spojrzeć, kruche i osmalone, wiele z nich bez kończyn. Nad nimi poruszały się rozmazane sylwetki ludzi prowadzących dramatyczną walkę o ocalałych.
Do uszu Claesa dotarły metaliczne uderzenia belki, którą jakiś żandarm próbował otworzyć zakleszczone drzwi.
Wtedy ją zobaczył. Stała pomiędzy zgliszczami, ręce skrzyżowane na piersiach. Komisarz Declercq.
Podszedł do niej ze zgrozą wyrysowaną na twarzy.
– Nic panu nie jest inspektorze? – zapytała trochę obojętnie.
– Jest… Nic…
Wziął kilka głębokich wdechów, krztusząc się kurzem.
– I co? – rzuciła Declerq. – Nie poznaję pana. Żadnego błyskotliwego żarciku, uroczej puenty?
– Nie dziś.
Był to pierwszy deszcz po tygodniach suszy.
Ciężkie krople zalewały ulicę falami lejącymi się przez dachy kamienic. Szare mury i drewniane okiennice rozpływały się w przysłaniającej wszystko mgiełce i niebieskawych odcieniach nadciągającej ciemności. Strugi wody odsłaniały wgłębienia w betonowych płytkach i ciągnęły się wzdłuż chodników, mocząc też skórzane buty człowieka w płaszczu.
Stał w ulewie już od kilku minut, z nieskrywaną ulgą przyjmując wieczorny chłód i wyciągając ręce ku niebu. Szczerzył zęby jak dziecko, choć zmarszczki na jego twarzy i bielmo na lewym oku nadawały mu surowy wygląd. Wbrew pozorom ten serdeczny uśmiech nie miał żadnego związku z pogodą.
Chwilę temu starzec wyszedł cicho z ciemnej bramy domu. Jego dłonie spływały krwią, rozległe kieszenie wypełnione były pamiątkami, których odcięcia nie mógł sobie odmówić, a szczerze wierzył, że ich obecność w każdym wywarze podniesie jego walory alchemiczne i smakowe. Wiedział też, że Dozór depcze mu po piętach, lecz pozwolił sobie na chwilę odpoczynku i stał pośrodku burzy. Czekał aż niedawne krzyki wsiąkną dobrze w pamięć.
Grzmoty zagłuszyły silnik podjeżdżającego samochodu i zbliżające się kroki.
Przez szum wody przebił się spokojny głos:
– Dobry wieczór, czy ma pan chwilę, aby porozmawiać o nekromancji?
– Co?
Starzec odwrócił się gwałtownie, a jego zdrowe oko rozszerzyło się na widok szybko zbliżającej się pięści.
Rozległ się cichy trzask łamanego nosa i mężczyzna upadł prosto w kałużę.
Próbował wstać, ale impet uderzenia całkowicie go rozbił, więc sięgnął do pasa, by złapać za rewolwer. Był szybki jak na swój wiek, lecz niewystarczająco.
Jeden kopniak wytrącił mu broń z ręki, drugi wbił się szpicą w podbrzusze.
Ból był tak paraliżujący, że niedoszły nekromanta przez chwilę nie mógł złapać oddechu i zebrać myśli. Nie był też w stanie stawić oporu napastnikowi, który chwycił go za nogę i bezceremonialnie ciągnął go po ziemi w kierunku samochodu.
Ostrość wzroku wróciła dopiero, gdy głowa starca oparła się o tylne koło wozu, tuż przy sapiącej spalinami rurze wydechowej.
Ciepła krew ciekła mu po twarzy wprost do ust, mieszała się z deszczówką i smakowała znacznie gorzej od cudzej.
Starzec jęknął i spojrzał na wysokiego mężczyznę nad sobą. Znał tę twarz. Agent Chomsky, pies z Dozoru, odwieczny adorator młodej właścicielki pobliskiej knajpy. Że też ze wszystkich agentów to musiał być akurat taki szczeniak.
– Pakuj się do środka – rzucił detektyw podnosząc klapę bagażnika.
Nekromanta obrócił głowę i spojrzał do środka, prosto w przerażone oczy leżącej w środku postaci o skrępowanych rękach i nogach. Był to Anton, uliczny pijaczyna znany w okolicy z tego, że każdą propozycję uczciwej pracy odrzucał warknięciem: “Nie będziesz mi mówić jak mam żyć”.
Co ta kreatura mogła mieć z tym wszystkim wspólnego?
– Właź do środka.
– Ale… tam już ktoś jest.
– Świetnie. Może się zaprzyjaźnicie.
Tłum ludzi przesuwał się leniwie po szerokim moście łączącym brzegi potężnej rzeki przecinającej Stolicę. Filary z jasnego marmuru podpierały ponad dwieście metrów konstrukcji naprężonej pod ciężarem kolumny pojazdów opancerzonych.
Wojskowa logistyka od lat zakładała omijanie cesarskiej metropolis i puszczanie ruchu po obwodnicy za Smoczą Doliną, lecz tym razem potrzeba zadecydowała inaczej.
Długa linia maszyn ciągnęła się przez miasto nieprzerwanie od prawie godziny, a żandarmeria rozstawiona wzdłuż ulic dbała o jej sprawny przejazd. Wyjątkowo, by wesprzeć siły porządkowe, ściągnięto kilka plutonów piechoty z jednego z widmolandzkich fortów. Był to pomysł nie mający punktów wspólnych ze zdrowym rozsądkiem.
W dole, na kamiennym pomoście pod przęsłem wystającym z brzegu, rozłożyła się grupa inżynierów. Co chwilę wyciągali coś z ciężkich skrzyń ustawionych w cieniu słupów, zerkali w okulary urządzeń pomiarowych i obserwowali wytrzymałość konstrukcji. Całe przedsięwzięcie po to, by setki ton jadącego żelastwa i ciekawscy ludzie, których żandarmeria miejska próbowała ściągnąć z mostu, nie runęli w zimną toń.
Technikom przewodziła kobieta w ciemnych goglach, jasnej koszuli i spodniach z brązowej skóry. Materiał napiął się do granic możliwości.
– Spójrz na nią. Rwałbym jak gąsienica czołgu trupa na drodze.
– Ja też.
Dialog wywiązał się pomiędzy dwoma żołnierzami w szarych mundurach wojsk widmolandzkich. Twarze mieli całe w bliznach, oczy podkrążone, zapadnięte, a brody pokryte twardym zarostem. Obaj stali oparci o barierkę na wysokości wjazdu na most i obserwowali z góry ludzi pracujących przy aparaturze pomiarowej.
Choć ich zadaniem było dbanie o bezpieczeństwo przechodniów i kontrola natężonego ruchu, który dławił się na ulicach zatkanych wojskowym konwojem, nie interesowało ich żadne z powyższych. Zerkali co chwilę na krągłe kształty pani inżynier, jak wygłodniałe psy, mięli też w ustach długie źdźbła trawy wyrwane z jednej z wielkich, ozdobnych donic rozstawionych wzdłuż chodnika.
– Przepraszam bardzo. Czy musicie być panowie tacy chamscy? – odezwała się nagle stojąca nieopodal kobieta.
– Nie musimy, ale będziemy.
Jedno zdanie zamknęło jej usta. Pokręciła z zażenowaniem głową, odwróciła się z powrotem w kierunku rzeki i wróciła do obserwowania zmarszczek na wodzie, lecz jej usta zamieniły się w cienką, białą linię.
Wtem gdzieś za plecami żołnierzy zaryczał silnik, a stalowa bestia o wieży najeżonej antenami zatrzymała się tuż obok nich.
Jeden z trepów spojrzał na niewielką odległość dzielącą jego buty od gąsienic czołgu, a jego wilcze spojrzenie przeniosło się powoli wzdłuż ciemnych płyt pancernych na klapę u szczytu maszyny. Wystawał z niej tors człowieka w skórzanej kurtce i goglach odsuniętych na czoło. Pod nimi błyszczał jasny uśmiech.
– Serwus! – wypalił radośnie w ich kierunku. – Szare mundury, czaszki na pagonach, co? Ściągnęli was aż z Widmolandu, co? Żandarmeria nie radzi sobie sama, co?
Nie odpowiedzieli.
Stali przy barierce jak dwa kamienne posągi wpatrzone w czołgistę, a jedyną zmianą w ich wyglądzie był fakt, że przestali żuć trawę. Powietrze zgęstniało, a uśmiech żołnierza na wieży pojazdu rozpłynął się. Jego miejsce zastąpiło zakłopotanie.
Zabębnił palcami o blat tarczy ochronnej i odchrząknął.
Postanowił zacząć od nowa:
– Ja wiem, że staracie się nas przepchnąć przez miasto jak najszybciej, ale jest sprawa. Przecieka nam zbiornik paliwa i musimy się tu gdzieś zatrzymać i to załatać. Możemy?
Oczy jednego z Widmolandczyków rozbłysły nagle i pokiwał żywo głową.
– No pewnie! Mamy tu niedaleko parking dla czołgów. Tuż przy przedszkolu.
– Poważnie?
– Nie. Wypierdalaj.
– Co to w ogóle za pytanie? – parsknęła kobieta przy drugim końcu baru.
Żołnierz wzruszył tylko ramionami i przysunął się bliżej niej.
Wokół było ciemno i pusto. Radio grało cicho z szafy zastawionej butelkami, a za oknami kłębiła się noc i wątłe światła latarni. W głębi lokalu siedziała jeszcze jakaś obściskująca się para i starszy mężczyzna układający w swoim talerzu wzory z makaronu, lecz poza nimi nie było tu już nikogo.
– Ależ to pytanie kluczowe… – wyrzucił z siebie wojak.
Nachylił się jeszcze bardziej ku niej. Wionęło od niego wódką i potem. Mokre włosy opadały mu na oczy i odgarniał je co chwilę ręką uzbrojoną w kieliszek. Drugą opierał się o bar.
Jego nowa znajoma poprawiała fałdy niebieskiej sukni, zastanawiając się przy tym czy już nie pora przerwać tej pogawędki. Powoli przestawało ją to bawić.
– Siergiej Madera! Ty kito złamana! – huknął ktoś od progu.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę otwartych drzwi.
Stał tam człowiek w ciemnym mundurze przesiąkniętym deszczem. Przy jego nodze wisiała sztywno zamocowana kabura, z której wystawał bagnet. Na drugim biodrze pistolet. Długie buty ze skóry całe oblepione błotem. Widok ten dopełniał zmęczony wzrok rzucający gromy.
Mężczyzna ruszył długimi krokami przez pomieszczenie i gwałtownie złapał Maderę za ubranie, próbując odciągnąć go od lady. Tamten trzymał się jednak kurczowo i rzucał pod nosem wiązanki twardych, zordańskich przekleństw.
– Gustaw, zostaw mnie, ja tu mam niezałatwione sprawy…
– Torpeda mówił, że cię cegłą przywita, jak przed świtem nie będziesz w forcie – warknął i trzasnął go otwartą ręką przez głowę. – Przepraszam panią najmocniej za tego durnia… – dodał zwracając się do dziewczyny.
– Nic nie szkodzi. On jest całkiem niegroźny – odparła z uśmiechem.
– Ja?! Niegroźny?! – wybuchnął Siergiej.
Próbował się wyrwać i wił się dziko, lecz Gustaw nie puszczał.
– Znowu całej jednostce wstyd przynosisz, parszywa larwo.
Madera, zrezygnowany, przestał się rzucać i obrócił ku niemu swoje przekrwione oczy. Następnie uwiesił się jego szyi i porwał się na dramatyczny szept, który niósł się jednak po całym pomieszczeniu:
– Nie przynoszę nam wstydu! Powiedziałem jej, że jestem z Kompanii C.
– Ty trepie…
– Poczekaj. Tylko się o coś zapytam i wracam z tobą, bez szarpanek. Stoi?
Gustaw kiwnął krótko głową, dalej nie zwalniając uścisku, a tamten odwrócił się z powrotem do lady i przechylił gwałtownie kieliszek.
Potem kaszlnął i zaczął śmiertelnie poważnie:
– Agnes. Czy jesteś kobietą?
Uniosła brew.
– Oczywiście…
– Możliwe, możliwe. Nie widziałem cię nago, więc nie mam pewności – westchnął ciężko, czując zaciskające się na jego ramionach dłonie Gustawa. – No dobrze, miejmy to już za sobą, czas nagli.
– Nie rozumiem.
– Możesz się rozebrać.
Ze ściany pyłu wyłoniło się dwóch jeźdźców.
Niosły ich stępem kare konie o bujnych grzywach i potężnych pyskach. Sprawiały wrażenie lepiej zadbanych od siedzących na nich mężczyzn owiniętych poszarpanymi płaszczami. Wierzchowce objuczyli tobołami, a przez plecy przewiesili karabiny. Obaj kiwali się sennie w siodłach, jeden leżał prawie na łbie klaczy i kurczowo trzymał się za brzuch. Po twarzy spływał mu pot.
Główna ulica miasta wyglądała jak zwęglony koryto obsypane z obu stron zgliszczami. Ciał było niewiele. Większość dawno rozsypała się w popiół płynący nadal nisko nad ziemią. Temperatura stopiła nawet dachówki kamienic. Zastygły w dziwnych formach, przemieszane z kawałkami betonu i powyginanymi latarniami wystającymi z leja pod różnymi kątami.
Choć kilka godzin temu panował tu ogień, okolica pogrążona była w martwej ciszy. Słychać było tylko stukot kopyt.
Jeźdźcy zatrzymali się przed budynkiem restauracji. Jej górne piętro rozsypało się po całej okolicy jak uderzone tornadem.
Na krawężniku siedziała wybrudzona sadzą kobieta w grubej kurtce. Na głowie wykwitł jej paskudny siniak, a spojrzenie miała nieobecne, zamglone.
Jeden z mężczyzn podjechał bliżej.
– Uszanowanie. W którą stronę poleciał? – zapytał.
– Co? Kto?
– W którą stronę poleciał smok?
Zastygła w bezruchu. Jeździec czekał cierpliwie.
Po chwili kobieta ocknęła się i drżącą dłonią wskazała w stronę gór widocznych ponad linią spalonych dachów.
– Poleciał na Zimnicę. On… On chyba czegoś szuka…
“Oj, tak. Wspaniały z niego kompas” – pomyślał jej rozmówca.
– Dziękuję.
– Uważajcie na siebie – dodała.
– Dobrze. Nam tam wszystko jedno. Pokój z tobą – mruknął z przekąsem.
Wyciągnął w jej kierunku otwartą dłoń w cesarskim pozdrowieniu, a potem kiwnął głową na kamrata i już mieli odjechać, gdy kobieta znów się odezwała:
– Panowie wojskowi?
– 2 Widmolandzka Kompania Coś-Tam, Coś-Tam. Już nawet nie pamiętam – odparł jeden z żołnierzy.
Drugi cały czas milczał. Obserwował tylko ulicę udręczonym wzrokiem. Jedną ręką uciskał punkt pod żebrem, a drugą położył lekko na kaburze pistoletu.
Pani siedząca na ziemi rozbudziła się już całkiem i spoglądała na nich wzrokiem pełnym nadziei i ekscytacji:
– Mój syn. Widzieliście mojego syna? – zapytała.
– Nikogo nie widzieliśmy.
– Może poszedł na wschód… – powiedziała bardziej do siebie.
– Wschodu już nie ma. Niech pani tu zostanie. Dobra rada od złych ludzi.
– Panowie, musicie mi pomóc go znaleźć, proszę.
– Nie musimy. Żegnaj.
Po tych słowach żołnierze ruszyli naprzód. Kobieta uporczywie szła za nimi, utykając na jedną nogę. Próbowała złapać za lejce, ale nie mogła nadążyć za tempem i szybko została w tyle.
– Ma pan dzieci? – zawołała za malejącymi postaciami.
– A skąd ja mam wiedzieć? – odkrzyknął jeździec.
Zbiło ją to z tropu. Zatrzymała się na skrzyżowaniu i patrzyła żałośnie na oddalających się mężczyzn. Konie przeszły w kłus i zaczęły powoli znikać w ścianie pyłu rozciągniętej przez ulicę.
– Niech się panowie zatrzymają! W imię miłości!
Dobiegł ją zimny śmiech.
– Miłość? A co to takiego? To się pije?
Deszcz zacinał wściekle i lał się strugami po głowach ludzi kryjących się za zwalonym konarem.
Oparte o niego karabiny celowały długimi bagnetami we mgłę, która tej księżycowej nocy sunęła wolno przez las. Pomiędzy drzewami wiła się niebieskawa toń. Rozpraszało ją tylko blade światło płynące smugami przez gęste morze liści w górze.
Gdzieś na krańcach pola widzenia czaiły się powykręcane kształty. Czasem przypominały pnie drzew, innym razem nocną zwierzynę, a niekiedy wydłużały się niepokojąco i zmęczone umysły żołnierzy odnajdywały w tym widoku ludzkie sylwetki.
Palce drżały na spustach.
– Jeżeli któryś strzeli, to zatłukę – oświadczył sierżant.
– Patrzą się na nas. Jak ja nienawidzę tego lasu. Przecież nawet nie ma pełni, a one wyłażą. Za nic mają przyzwoitość – wyszeptał ktoś obok.
– Ty, poeta, stul pysk.
– Racja. Kto wie, co im może przyjść na myśl w tych dzikich umysłach.
– Zamkniesz się wreszcie?
Nie usłyszeli nawet, gdy od strony obozu podszedł do nich inkwizytor.
Był to Reinhart, postać znana w Widmolandzie. Ciągnęło się za nim pasmo dziwnych historii i jeszcze dziwniejszych plotek, z których wiele urosło do rozmiarów baśni. Czasem straszono nim niesforne dzieci.
Otaczała go specyficzna aura budząca zimne dreszcze na plecach. Może to tylko blask księżyca, a może rzeczywiście oczy błyszczały mu jak u wilka.
Pod zwykłym wojskowym płaszczem kryło się coś przypominającego skórzany pancerz. Przy pasie wisiał lekko zakrzywiony miecz, a na drugim biodrze kabura z pistoletem.
Żołnierze zesztywnieli. Patrzyli gdzieś na boki, omijali spojrzeniami pokrytą bliznami twarz nocnego gościa.
Sierżant jako jedyny próbował coś powiedzieć, lecz słowa ugrzęzły mu w gardle i tylko niezręcznie chrząknął, a potem wyciągnął palec we mgłę.
Jej zimne macki przysuwały się coraz bliżej, a zatopione w niej cienie ożywiły się.
Inkwizytor wyciągnął miecz z pochwy i ruszył przed siebie.
Kroki stawiał ostrożnie i bezgłośnie.
Zatrzymał się raptownie, gdy jego sylwetka była już tak oddalona, że sama zamieniła się prawie w jedną z tych fantasmagorii.
Rozłożył szeroko ręce i dało się słyszeć wyraźne:
– Jakiś problem?
Pytanie zawisło w powietrzu.
Kształty poruszały się jeszcze chwilę, jakby oceniając sytuację, a potem zaczęły wolno cofać się i rozpływać w noc.
Reinhart schował miecz i szybkim krokiem wrócił w stronę oddziału. Żołnierze rozsunęli się, gdy przeszedł po konarze i ruszył w głąb obozu.
– Koty, koty… – mruczał.
W chłodnym powietrzu niosło się nawoływanie jakiegoś nocnego ptaka, a mgła przestała już zachowywać się nadzwyczajnie. Nadal jednak mogło w sobie kryć wszystko, bo nic nie było pewne w tych lasach.
Pierwszy odezwał się oddziałowy poeta:
– Boję się tego naszego inkwizytora, sierżancie.
– To jest nas dwóch.
Taksówkarz przyglądał się z zaciekawieniem krzątaninie przy czołgu zaparkowanym po drugiej stronie ulicy. Odwijał kolejną bułkę z papieru i chłonął wzrokiem rzadki widok.
To była jedna z tych wielkich, zdobycznych maszyn używanych podczas Zamieci. Dziesiątki ton czarnego metalu wyrzucały z siebie kłęby dymu w takt miarowego warkotu ogromnego silnika. Wygiętą wybuchem kanciastą wieżę pokrywała siatka maskująca, która, źle zamocowana, powiewała swobodnie na wietrze. Na tylnej płycie pancernej ktoś wymalował niedbały napis: “Gońcie się z tym przeciwpancernym”. Te obite pociskami blachy mogły mieć i sto lat, jak nie więcej.
Wcale nie zmniejszało to zagrożenia, które niosła ze sobą dziesięciometrowa lufa o niszczycielskim kalibrze. Wycelowano ją nonszalancko w budynek poczty.
Ostatni żołnierz wybiegł z monopolowego z pamiątką pod pachą i wskoczył zgrabnie na błotnik czołgu. Siedzący wyżej zastukali w klapę i stalowe monstrum ruszyło przed siebie z zadziwiającą werwą, zrywając za sobą kilka płytek chodnikowych.
Kierowca przyjrzał się malejącym sylwetkom czołgistów.
“Typowe widmolandzkie trepy. Ich to chyba partiami robią po tych przeklętych lasach” – pomyślał z zażenowaniem i wgryzł się w drugie śniadanie.
Wtem drzwi taksówki otworzyły się i do środka wpadł wysoki mężczyzna w jasnym płaszczu i kapeluszu na głowie. Wyglądał jak agent Dozoru, łowca nagród, a może jakiś inny awanturnik.
– Za tamtym czołgiem! – huknął.
Taksówkarz westchnął, upuścił bułkę i depnął na gaz.
Nie należał do ludzi, którzy całe życie czekali na ten kurs, więc bez nuty ekscytacji oglądał w lusterku jak tamten wysypuje na kolana naboje, odchyla bębenek rewolweru i ładuje go trzęsącymi się rękoma.
Samochód wpadł w zakręt i wjechał w wąską ulicę, zostawiając za sobą osłupiałych przechodniów. Ludzie w kawiarniach podnosili głowy, zaskoczeni piskiem opon taksówki pędzącej pomiędzy wysokimi kamienicami.
Odległość dzieląca ją od czołgu zdawała się jednakże nie zmniejszać.
Pasażer syknął coś pod nosem.
– Czy ta pucha może jechać szybciej? – wybuchnął w końcu.
– No pewnie. Już wchodzę w nadprzestrzeń.
Ludzie spadali z nieba.
Ktoś rozbił się o asfalt kilkanaście metrów przed leżącym na ulicy szeregowym Maderą. Plecak odrzutowy trzasnął w chodnik, lecz nie wybuchł. Nie można było powiedzieć tego samego o ludzkiej pochodni, która wystrzeliła ze zwartej ściany chmur i znikła gdzieś za poszarpanymi budynkami, wlokąc za sobą warkocz czarnego dymu.
Niebo płonęło tego wieczoru i ryczało wizgiem silników myśliwców. Na ziemi wcale nie było lepiej. Po ulicach przelewała się fala ognia i łomot wystrzałów, nad budynkami świszczały jaskrawe światła pocisków, a ludzie wciąż spadali z nieba.
Madera czołgał się pomiędzy wrakami pojazdów, a jego uszy wypełniał nasiąknięty adrenaliną szum. Lewą nogę miał już całkiem bezwładną i ciągnął ją za sobą razem ze śladem krwi. Zaciskał zęby i jęczał przy każdym podciągnięciu się naprzód.
W pewnym momencie poczuł szarpnięcie przy karku i zorientował się, że ktoś ciągnie go w kierunku niskiego murku przecinającego rozległy plac. Nie miał siły się wyrwać, lecz spróbował obrócić głowę i zobaczył błękitną manierkę wiszącą u wojskowego pasa. Kumpel z oddziału, nareszcie.
– Desant swoich nie zostawia – wysapał Torpeda, gdy dowlókł go do osłony. – Wal na lewo!
Madera obrócił się na bok i na moment świat poczerniał mu z bólu. Oparł karabin o cegły i wziął na muszkę ciemną sylwetkę przebiegającą między budynkami.
Nacisnął spust.
Lufa rzygnęła krótką serią i tamten padł na ziemię. Szeregowy patrzył chwilę na nieruchome ciało, a po chwili zabrał je dym, który snuł się nisko nad ulicą.
Noga paliła ogniem, rana pod bokiem rwała jak szkło, a ludzie wciąż spadali z nieba. Łzy napływały mu do oczu. Rozmowa. Nie można wariować.
Spojrzał na kolegę i przez chwilę szukał słów.
– Torpeda…
– Co?
– Dlaczego ty tu ciągle jesteś? Wielu zwątpiło. Niektórzy zmienili obóz.
Jego towarzysz pociągnął łyk z manierki i spojrzał mu prosto w oczy.
– Stawiałem kiedyś płot. Nadszedł wieczór, zacząłem składać już narzędzia, a tu z krzaków wyłania się mój sąsiad i mówi: “Janek, jak coś się zaczęło, to trzeba to skończyć”. Właśnie ta wioskowa mądrość jest głównym wytłumaczeniem mojej obecności tutaj – powiedział cicho. – My zaczęliśmy tę awanturę i my ją skończymy.
– Liczyłem na jakąś… bardziej sensacyjną odpowiedź – mruknął Madera.
Zimne oczy Torpedy rozbłysły.
– Dobrze. Ja tak naprawdę lubię to wszystko. Lubię ten jazgot, chaos, zapach benzyny. Tyle śmierci wokół sprawia, że pierwszy raz czuję się naprawdę żywy.
– Teraz żałuję, że w ogóle pytałem.
Torpeda był człowiekiem co najmniej niebezpiecznym, a jego brawurze mogła dorównać jedynie obojętność, z którą przyjmował rzeczywistość. Emanowało to z niego widmolandzką pewnością siebie: długimi krokami i groźbą zaklętą w obliczu. Od niemalże dwóch dekad na tych ziemiach krążyła historia o tym jak znalazł się nieopodal strefy zero podczas uderzenia atomowego na Hannover. Gdy jego towarzysze leżeli na ziemi, a świat płonął od radioaktywnego rozbłysku, Torpeda zakrył jedynie oczy i wydobył z siebie ciche: “Kurwa, jak jasno”.
Teraz szedł powoli w kierunku konwoju, a śnieg skrzypiał mu pod butami. Jego puste oczy wodziły wzrokiem po transporterach opancerzonych wycofujących się tyłem jak najdalej od mostu, z którego właśnie zszedł. Wokół kręcili się owinięci w płaszcze piechociarze, którzy również zwiększali swój dystans od przeprawy przez rzekę.
Zwiadowca pociągnął łyk z błękitnej manierki i podszedł do grupy zebranej wokół kapitana Zimy.
– To stary “rozrywacz”, leży tam jeszcze od Zamieci. Dziwne, że nikogo nie wywaliło w powietrze przez te wszystkie lata. Pewnie nikt tędy nie chodzi – stwierdził sucho.
– Jak to nikt? Zanim rozpętała się cała ta awantura, jeździliśmy tędy co tydzień po… ten… zaopatrzenie – odezwał się jeden z żołnierzy.
Po ludziach przetoczyła się fala śmiechu.
– To gratuluję – skwitował Torpeda i odwrócił się do Zimy. – Panie kapitanie, szkoda sapera. Walnijmy w to termicznym, niech zdycha. Te psy i tak już pewnie wiedzą, że tu jesteśmy.
– Oszczędzilibyśmy sobie sporo krwi gdyby udało się nam tam dostać bez oznajmiania radośnie całej okolicy, że… – zaczął kapitan i nagle urwał. – Dima? Dima! Gdzie ty leziesz?
– Rozbroić bombę, generale.
Nikt nie zauważył nawet, gdy ten wątły chłopak ubrał się w za duży na niego pancerz i ruszył w kierunku mostu. Wyglądał jak żółw na wyjątkowo krzywych nogach.
– Co jest nie tak z tym chłopakiem? – zapytał cicho Torpeda.
Dima złapał mocniej obcęgi i uśmiechnął się słabo, a jego twarz przybrała barwę otaczającego ich śniegu. Wiedział, że jeżeli nawet Torpeda nie podołał, to czeka go ciekawa przygoda, której rezultatem będzie uznanie w oczach Zimy albo krótki lot nad lasem.
– Zaraz wracam, przyjaciele… chyba.
Deszcz zmywał wzgórze falami gęstego błota lejącego się powoli w dół stromego zbocza. Wichura zagłuszała nawet ryki kolumny ciężarówek rozciągniętej wzdłuż doliny.
Do szczytu wzniesienia zbliżał się ciężkimi krokami człowiek w płaszczu. Goniec bluzgał pod nosem na cały świat, a burza wciskała mu słowa z powrotem do ust. Krew się w nim gotowała na myśl o widmolandzkich trepach, z którymi przyjdzie mu zaraz rozmawiać. Dla niego byli wypełnionymi sarkazmem worami z mięsem, które poza zabijaniem potrafiły tylko patrzeć z politowaniem na wszystkich, którzy nie nosili trupich czaszek na pagonach.
Ze ściany wody wyłoniły się światła postojowe samochodu i sylwetki piechociarzy zebranych nad leżącym u ich stóp ciałem. Wycie wiatru przycichło nieco i dało się usłyszeć szczątki rozmowy.
– Znalazłem go przy turbinie. One są tak głośne, że nic nie jest w stanie ich przekrzyczeć, a jemu się udało… Spójrzcie na te rany. Wilki śnieżne, jak nic.
– Ciągną się za nami od przełęczy.
Mężczyzna skierował się w ich stronę i dopiero z bliskiej odległości był w stanie odróżnić dowódcę od reszty żołnierzy. Z czapki oficerskiej spływały strugi deszczu i mieszały się z krwią broczącą z paskudnej rany nad lewym okiem. Człowiek ten miał w tych swoich ostrych rysach twarzy jakiś nieuchwytny pierwiastek upodabniający go do postaci z komiksu.
Burza uniemożliwiła określenie stopnia.
Goniec zebrał w sobie ostatki sił, zasalutował i spróbował przekrzyczeć nawałnicę:
– Jestem z konwoju logistycznego!
– Wybornie! Ja w pewnym sensie też! – wykrzyknął tamten. – Pułkownik Lange, dystrybucja amunicji w stronę wroga. Kompania D. W wolnym czasie zajmujemy się towarzyską wymianą ołowiu z naszymi nowymi znajomymi zza rzeki. Czym mogę służyć jaśnie panu?
“Zaczyna się” – pomyślał goniec i spróbował jeszcze raz.
– Przyjechał konwój ze sprzętem. Jakieś specjalne życzenia?
– Pokój na świecie.
– Proszę pana, ale ja…
– …wtedy go zobaczyłem! Urósł nad drogą jak wzbierająca burza. Chciałem krzyczeć, ale ten widok odebrał mi mowę, zmroził krtań jak krew w żyłach. Stałem tam jak niemowa. Nie mogłem z siebie nic wydusić, nawet gdy patrzyłem na ciało sierżanta uderzające w drzewo. Trzasnął o nie jak łamana gałąź… Jak sucha gałąź, rozumie to pani?
Przysunął się bliżej niej.
Padło na niego wąskie pasmo światła ulicznych latarni. Czuła emanujący z niego niepokój i napięcie drgające na ściągniętych wargach. Jego oczy nie widziały tramwaju sunącego spokojnie ulicami śpiącej Stolicy. Przerażone spojrzenie dawno przestało wodzić po po siedzeniach pustego przedziału. Wszystko rozpłynęło się we mgle wspomnień.
– Widziałem jak mój pluton zamienia się w rozlaną na asfalcie czerwoną breję. Chłopcy wzywali swoje matki, bogów, Cesarza. I ten metaliczny skowyt. Słyszę go tak samo wyraźnie jak wtedy… – przełknął głośno ślinę. – Nie byliśmy wystarczająco czujni. Widmoland nie wybacza, rozumie to pani?
Stukot szyn jakby się wzmógł. Westchnęła ciężko i przestała się bawić zawieszonym na szyi plastikowym identyfikatorem. Spróbowała się uśmiechnąć. Nocne kursy bywały dziwne.
– Rozumiem, oczywiście, ale ja naprawdę musze sprawdzić ten bilet.
Zza uchylonych drzwi wysunęła się głowa szeregowego Dimy.
Młody rozejrzał się po gabinecie bystrym wzrokiem i odchrząknął cicho by zwrócić na siebie uwagę kapitana Zimy, który siedział przy biurku wpatrując się szklanym wzrokiem w plik dokumentów. Wykrzywiona, zapadła twarz oficera jasno sugerowała, że rozsypane po dębowym blacie papiery są lekarstwem na bezsenność.
– Generale?
Kapitan dawno przestał się zastanawiać dlaczego Dima tytułuje “generałem” wszystkich wyższych od siebie stopniem. Nie drażniło go to też zupełnie; może dlatego, że na tym młodym chłopaku zawsze można było polegać, a może dlatego, że starszy brat Dimy, Andrei, wykrwawił się lata temu w ramionach Zimy w okopie w jakimś zapomnianym lesie.
Młody wszedł powoli do gabinetu.
– Panie generale, właśnie przyjechał pański podnóżek.
– Hmm? Porucznik już tu jest?
– Toż właśnie mówię, generale.
Przed tylnym wejściem do knajpy słychać było przytłumione przyśpiewki, z których większość była nieprzyzwoita, niektóre wręcz chamskie. Zlewały się z przygrywającymi im gitarami i rytmicznym dudnieniem dziesiątek butów o drewnianą podłogę.
Wszystko to świadczyło o tym, że tego wieczoru klientelę stanowiła załoga jednego z widmolandzkich legionów, która zajechała na przepustce aż tutaj, na przedmieścia Stolicy.
Od ścian zaczęła się właśnie odbijać żołnierska piosenka o mgłach Widmolandu, gdy pośrodku ciemnej uliczki pojawił się wysoki mężczyzna. Jak wielu agentów Dozoru, on również nosił kapelusz z szerokim rondem i długi płaszcz.
Zbliżył się do wejścia serwisowego rozśpiewanego lokalu, zapukał cicho i wszedł do środka.
Kuchnię ogarniał półmrok i zaduch. Niedomknięte drzwi wpuszczały do środka jasny snop światła, w którym tańczyły cienie ludzi bawiących się w głębi karczmy.
Gość oparł się o ścianę i zaczął bawić rękawiczką, nie spuszczając wzroku z ciemnowłosej dziewczyny pochylonej nad parującymi naczyniami.
– A co tutaj robi mój ulubiony detektyw? – zapytała Agnes – Za płytko go zakopałam, co?
Uśmiechnął się ciepło, a ich oczy spotkały się.
– Przechodziłem obok i pomyślałem, że miło byłoby cię zobaczyć.
– Wspaniale. Podejdź bliżej, posmakujesz zupy.
Jego ciężkie buty obudziły skrzypiącą podłogę, gdy dużymi krokami zbliżył się do zawalonego warzywami stołu.
Stał teraz bardzo blisko Agnes. Czuł wyraźnie jej zapach, tę mieszankę kwiatów, gorący oddech niosący ze sobą subtelną woń brzoskwiń.
Minęła chwila nim dziewczyna poruszyła się wreszcie i nabrała łyżką zupy z garnka. Podsunęła mu ją pod nos.
– I jak pachnie?
– Jak pożar w prosektorium.
Pomieszczenie wypełnił melodyjny, kobiecy śmiech.
Pomarańczowa poświata wydobywała z mroku brudne twarze żołnierzy stojących na skraju linii lasu.
Łąkę przed nimi dawno przygniotła już noc. Puste pole otwierało się na rozciągnięty po horyzoncie kręgosłup miasta, na którym wirowały ognie niezliczonych pożarów. W niebo bił czerwony żar i rozlewał się nad zgliszczami ponurą łuną.
Stojący na przedzie oddziału technik poprawił poobijany plecak z radiostacją i odwrócił się nagle z dziwnym uśmiechem:
– Panowie. Odkryłem właśnie jedyne uniwersalne i zupełnie ponadczasowe lekarstwo na międzygalaktyczny komunizm, na nieszczęśliwą miłość, na tę aktorkę z naszego teatru, na brak wina, na smoki i wrogą armię, na dziesiątkujące ludzkość zarazy. Na wszystko ogółem.
Gdzieś na wschodzie rozległ się straszliwy łomot i towarzysząca mu kanonada świstów. Znad lasu w oddali wzbiły się dziesiątki jasnych smug. Za rakietami ciągnęły się ogony iskier, jeden za drugim, i przelatywały nisko nad lasem by uderzyć w końcu w rozsypane na przedmieściach łańcuchy kamienic.
– A cóż to za lekarstwo? – mruknął ktoś z tyłu.
– Napalm.
– Nie jestem generałem, Dima! – huknął sierżant Löse. – Przestań mnie wreszcie tak nazywać!
Barczysty podoficer przeszedł przez próg i zamaszystym ruchem zatrzasnął za sobą drzwi.
W ciemnym pomieszczeniu zapadła cisza. Pozostał w nim wyprostowany jak struna żołnierz o młodej, wychudzonej twarzy pokrytej perłami potu. Malował się na niej wyraz głębokiej konsternacji. Jedna brew uniesiona wyżej, brązowe oczy wpatrzone pusto w zaszronione okno, przez które sączyło się do środka mdłe światło widmolandzkiego poranka.
– Przeklęte typy z Inspektoratu – wycedził ktoś na zewnątrz.
Drzwi otworzyły się z rozmachem, przeciąg zaciągnął ze sobą trochę śniegu, a do środka wszedł kapitan Zima w futrzanym płaszczu. Ściągnął rękawice, otrzepał buty i ruszył korytarzem w kierunku swojego gabinetu.
– Dima, zaparz mi herbatę – rzucił za sobą.
Skamieniały chłopak prawie podskoczył na te słowa. Uśmiechnął się szeroko, a jego spojrzenie nabrało życia. Nareszcie miał zajęcie!
Złapał haust powietrza i uniósł wysoko głowę:
– Tajest, generale!
Goniec rzucił się przed siebie i padł na twarz, a ziemia za nim bryznęła w górę ciemnym gejzerem i zasypała wszystko wokół pyłem.
Mężczyzna otworzył załzawione od dymu oczy i rozejrzał się szybko po płytkim okopie, który ciągnął się po lesie poszarpaną wstęgą.
Przywodziła ona na myśl wyschnięte koryto rzeki. Wśród drzew świstały co chwilę jasne smugi pocisków, a po puszczy przewalało się echo odległych wybuchów i głuchy terkot broni maszynowej. Wysunięte zza umocnień karabiny straszyły długimi bagnetami o zardzewiałych i wyszczerbionych ostrzach. Ciemnoszare mundury, szaliki, chusty, bandany, a przede wszystkim trupie czaszki ponad zdobionymi wizerunkami smoków pagonami sugerowały, że dziesiątki żołnierzy wokół należały do którejś z widmolandzkich kompanii karnych.
Kurier przekręcił się na bok i spojrzał prosto w puste oczy leżącego na plecach piechociarza, który mocował się z zamkiem karabinu:
– Kto tutaj dowodzi?
– A skąd ja mam wiedzieć? – rzucił tamten beznamiętnie. – Ja tu jestem rekreacyjnie.
Z każdym kolejnym jego słowem unosząca się wokół woń alkoholu wzbierała na sile. Posłaniec posłał długie spojrzenie manierce, która wisiała u pasa jego rozmówcy. Zdobił ją błękitny wizerunek kawalerzysty, który przywiódł ze sobą wspomnienie jadącej ulicą gwardii cesarskiej.
Mężczyzna drgnął nerwowo, gdy z zamyślenia wyrwał go odległy krzyk.
– Czy wszyscy w tym okopie są pijani? – zapytał nagle.
– Chyba nie widziałeś innych plutonów.
Mechanizm wewnątrz broni zaskoczył wreszcie z metalicznym szczękiem, a zimne oblicze żołnierza na moment wypełnił drapieżny uśmiech satysfakcji. Goniec, całkowicie już zbity z tropu, spróbował ponownie:
– Muszę przekazać wieści dowództwu. Gdzie jest wasz Sztab? – tłumaczył żywo. – W dłuższej perspektywie grozi wam uderzenie z zachodu. Wbijają się wam powoli we flankę.
– Nam nie grozi dłuższa perspektywa.
Kolejny głuch huk zatrząsł hermetycznie szczelną komorą.
Niebieskie rozbłyski tańczyły przez chwilę na przyciemnianych goglach mężczyzny stojącego po drugiej stronie szyby.
– Testy zderzeniowe są jak metadon dla narkomana – przełknął głośno ślinę. – Wie pan, kapitanie… manekiny nie krzyczą.
Oparty o ścianę kapitan Zima posłał mu pełne współczucia spojrzenie i przeniósł je z powrotem na wypełnione metalowymi odłamkami wnętrze kabiny. Pod zimną maską stoickiego spokoju kryła się chęć sięgnięcia do kabury.
“Wariat jakiś” – pomyślał oficer i przez chwilę zastanawiał się czy nie wypowiedział tego na głos.
– Proszę zapewnić Stolicę, że my tutaj w Inspektoracie dołożymy wszelkich starań, by prototyp wzbił się w powietrze jeszcze w tym roku – powiedział naukowiec i ruszył żwawo w kierunku wyjścia. – Proszę za mną, kapitanie, pokażę panu smoki.
W dusznych murach pracowni alchemicznej krzątają się rozlane w ciemności postury dwóch mężczyzn. Płyn wirujący wolno w miedzianym naczyniu fosforyzuje zieloną poświatą, która oświetla pochylonego nad opasłą księgą Nekromantę.
Widmowe światło rysuje na ścianie kontury człowieka o twarzy zasłoniętej maską z rogatej czaszki jelenia. Skórzana rękawica trzeszczy, zaciska się na czymś, i do garnka skapuje powoli krew.
Stojący nieco w tyle młody adept sztuki tajemnej przygląda się wszystkiemu uważnie i wodzi wzrokiem od złowrogiej postaci Mistrza do próbówek i przyrządów na stole.
Wreszcie jego spojrzenie skupia się na flaszce alkoholu:
– A ta wódka to po co, Mistrzu?
– Do picia, debilu.